GÓRA KALWARIA 102 lata temu mieszkańcy Góry Kalwarii ujrzeli na niebie samoloty 4. Eskadry Wywiadowczej – Toruńskiej, które ostrzelały i zbombardowały bolszewików próbujących przeprawić się przez Wisłę.
W 2020 r., w setną rocznicę Bitwy Warszawskiej i związanymi z nią operacjami wojskowymi, starano się przywołać i przypomnieć wszelkie bitwy, walki i potyczki oraz osoby, które się wtedy w nich odznaczyły. Był to chwalebny proces i przyniósł wiele nowych, nieznanych dotąd informacji o tamtych wydarzeniach i ludziach w nich uczestniczących. Bynajmniej nie zakończył on jednak poszukiwań związanych z przypominaniem tamtych wydarzeń oraz ich bohaterów, bowiem szczęśliwie, ciągle jeszcze udaje się dotrzeć do nieznanych dotąd kart historii tamtego czasu. Jedną z takich niespodzianek jest zapewne epizod dotyczący działań polskich lotników, które w sierpniu 1920 r. miały miejsce w okolicach Góry Kalwarii. Jakież to wtedy musiało być widowisko i jakież wzbudzać emocje wśród obserwujących je mieszkańców! Ten widok, przelatujących nisko pierwszych wojskowych płatowców z biało-czerwonymi szachownicami na skrzydłach i kadłubach, dokonujących nie tylko obserwacji wrogich wojsk znajdujących się w pobliżu miasta ale także atakujących wytypowane cele z broni zamontowanej na ich pokładach, czy nawet zrzucających (ręcznie wtedy) pierwsze bomby. To wszystko, po raz pierwszy w swym życiu, mogli 102 lata temu obserwować ówcześni mieszkańcy Góry Kalwarii.
Sytuacja na froncie w okolicach Góry Kalwarii w połowie sierpnia 1920 r.
Sytuacja na froncie w rejonie miasta w połowie sierpnia 1920 r. przedstawiała się tutaj tak, że 2. Armia WP miała za zadanie obronę linii Wisły na odcinku pomiędzy Górą Kalwarią a Dęblinem. Jej 4. Dywizja Piechoty do 13 sierpnia pozostawała na prawym brzegu Wisły w rejonie Karczewa atakowana tam zaciekle przez przeważające siły bolszewickie. Tegoż dnia, po całodziennych walkach, późnym wieczorem i nocą jej oddziały (7 i 8 Brygada Piechoty) przeprawiły się pod Górą z prawego na drugi brzeg dwoma parowymi promami. Odnotowano, że częstotliwość ich kursów była wtedy tak wielka, że miała spowodować skrajne wyczerpanie załóg tych promów. W każdym razie, po tej przeprawie, 14 sierpnia oddziały te rozlokowały się wokół Góry Kalwarii już po drugiej stronie Wisły, a 8 brygada tej dywizji przygotowano do przewiezienia, przy użyciu kolejki wąskotorowej, w kierunku Warszawy a potem do Marek, dla wsparcia 1. Armii WP przygotowującej się tam do obrony stolicy. Zaobserwowano przyspieszoną koncentrację wojsk sowieckich w okolicach Karczewa i już nocą z 13 na 14 sierpnia miano słyszeć z drugiego brzegu Wisły stuk zbijanych desek, zapewne przygotowywanych do przeprowadzenia przeprawy. 14 sierpnia w godzinach przedpołudniowych, na Wiśle od strony Warszawy pojawił się statek ORP Sobieski, z którego to, po dopłynięciu na wysokość Góry zauważono przygotowania do tej przeprawy. Ze statku natychmiast otworzono ogień z całego posiadanego uzbrojenia w kierunku przygotowujących ją żołnierzy sowieckich, co spowodowało jej zniszczenie i wycofanie się tego oddziału. Uszkodzony rankiem przy wychodzeniu z Portu Czerniakowskiego ORP Sobieski zawrócił po tej strzelaninie do Warszawy, bo ze względu na bardzo niski stan wody, nie był w stanie kontynuować swego zamierzonego rejsu do stoczni i portu rzecznego w Puławach. Tak nadeszły kluczowe dni dla losów Bitwy Warszawskiej i całej wojny – 15 i 16 sierpnia. W znacznie mniejszej skali, były one także niezwykle ważne dla Góry Kalwarii. O świcie 16 sierpnia 1920 r. ruszyła kontrofensywa wojsk polskich znad Wieprza. Po walkach piechoty na prawym brzegu Wisły, a potem rzecznej potyczki ORP Sobieski, nad miastem pojawiły się także samoloty z biało-czerwoną szachownicą. O ile zmagania wojsk lądowych w okolicach miasta nie były tu przez ubiegłe stulecia żadną sensacyjną nowością, to już walka polskich marynarzy z pokładu uzbrojonego statku wiślanego była nią z całą pewnością, a cóż dopiero mówić o walkach przy użyciu pierwszych samolotów! Nad miastem pojawiły się bowiem samoloty 4. Eskadry Wywiadowczej – Toruńskiej, które dokonywały tu lotów wywiadowczych i wywiadowczo-bojowych dla potrzeb 2. Armii WP. Dokonano ich tu kilka ale bodaj najważniejszym był ten, podczas którego ostrzelano i zbombardowano przygotowywaną tu przez wojska sowieckie kolejną przeprawę przez Wisłę. Miał dokonać tego samolot pilotowany przez sierż. pilota Janusza Meissnera i por. obserwatora Jana Rödera. Co zaś najistotniejsze, zachował się opis tego ich bojowego wyczynu, przywołany przez dowódcę tej załogi w jednej z jego powieści, bowiem po latach został on także wziętym literatem.
Ostrzelanie i zbombardowanie sowieckiej przeprawy na Wiśle
Według zamieszczonego tam opisu lotu (gdzie pilot Święcicki to sierż. pilot Janusz Meissner, a Szylling to por. obserwator Jan Röder) walka ta przebiegła wtedy następująco: „Na lewym brzegu ciemnieje wzgórze Kalwarii. Zbliża się szybko. A tuż pod nimi… Święcicki szarpnął pilota za ramię, wpatrując się w kapryśną linję prawego brzegu. Pontony. Ależ tak, pontony. Prowizoryczne szopy nad samą wodą, stos świeżo oheblowanych desek i dwa pływające przęsła mostu z gotowym, już ułożonym pokładem. Brawo, brawo… Najpierw – zdjęcie fotograficzne z możliwie małej wysokości. Szylling zamyka gaz. Schodzą łagodnym skrętem spirali w dół. Dokoła spokój zupełny, ani śladu łudzi, którzy musieli tu przecież pracować przed chwilą. Wyraźnie widać świeże wióry, ba – obok łyskają w słońcu narzędzia, coś się tu musiało stać – myśli Szylling. – Pozostawiliby przecież jakieś warty, jakieś posterunki, czyżby niespodziewany wypad którego z naszych oddziałów? Ale zaraz odrzuca tę myśl: gdyby w tem miejscu toczyła się walka – pozostałyby ślady, zabici, ranni, a co najważniejsze – dwa nowiutkie drewniane pontony byłyby spalone przez atakujących. Gubi się w domysłach, przeglądając zarosły krzakami teren. Kto wie, co się kryje w tym zielonym gąszczu? Jakby w odpowiedzi na to pytanie, leszczyna zadrgała w kilku naraz miejscach i plunęła do nich kulami. Raz, drugi, trzeci! Ale Święcicki skończył właśnie fotografować. Gazu… Silnik warknął, zakaszlał i zatrząsł, strzelając dymem z pierwszych trzech cylindrów. Szylling, wyprowadzając maszynę z wirażu, spojrzał szybko na obrotomierz – 1000 obrotów – stwierdził ze złością. – Zaoliwiło się kilka świec, psia krew! Samolot „przepadając” uchodził z pola obstrzału, niosąc się wprost na wysoki lewy brzeg poniżej, przeleciał tuż nad dachami Góry Kalwarii i chwiejąc się, tracił szybkość, wskutek słabo ciągnącego silnika. Rozglądali się za kawałkiem równego pola do lądowania; ale teren był taki fatalny, że niepodobieństwem zdawało się wylądowanie bez rozbicia maszyny. Nagle silnik chwycił. Jego wciąż równiejący turkot odbił się radosnem echem w uszach lotników. Nabierali wysokości, maszyna szła w górę śmiałym skosem, ciągnięta przez szumiące wesoło śmigło. Dopiero teraz Szylling obejrzał się. Święcicki pokazywał mu kilka małych otworków od kul w naciągniętym płótnie skrzydeł. Głupstwo… Obserwator skinął głową. Leć na trzysta! – krzyczał. – Spalimy im te pudelka, a potem zbombardujemy krzaki. Pilot już robił wiraż. Po raz ostatni przed akcją objął wzrokiem tablicę zegarów i manometrów przed sobą. Trwało to moment, ale zdążył zauważyć nadmierne ciśnienie smaru, które było powodem zaoliwienia się świec. Uwaga – powiedział sobie tylko: nie było czasu do namysłu; wlatywali już nad prawy brzeg. Zredukował obroty i czekał – jak zwykle, jak już tyle, tyle razy. Patrz, trącił gow ramięobserwator. W dole, tuż obok pomostu ułożonego na pontonach, płonął stos wiórów, oblanych benzyną zapalającego pocisku. Dalej – dał znak… Zawrócili. Druga czerwona bańka upadając, podskoczyła na stercie desek i belek, poczem pękła z hukiem, rozpryskując gorejący płyn.W tej chwili z zarośli bluznęły roje kul, dziurawiąc skrzydła. Pontony i deski paliły się dymiąc obficie. Z krzaków wybiegli ludzie; zaroiło się w dole. Szylling położył maszynę na skrzydło, aby umożliwić obserwatorowi strzelanie w dół. Sami znajdowali się ciągle pod obstrzałem klekoczących maszynek, a tymczasem zorganizowana czereda w dole starała się ugasić pożar. Trzeba było skończyć z tem, jak najprędzej. Ale Święcicki zamiast strzelać – z zimną krwią robił zdjęcia. Po co?! — huknął Szylling, bo otworki od kul karabinów maszynowych, bijących coraz celniej z ukrycia, zaczęły zbliżać się do kadłuba, grożąc lada chwila katastrofą. Zaraz, zaraz… Samolot zataczał kręgi na półgazie, wystawiając bok pod obstrzał szczekających maszynek. Wreszcie pociski zaczęły zawadzać o kadłub, tuż przed siedzeniem pilota. Posypały się drzazgi. Jeden zkarabinów, uczepiwszy się celu, prał na wylot przez gondolę, tak, że ponad kolanami pilota leciały kule, goniąc jedna drugą. Tadeusz poczuł strach. Doświadczał tego uczucia już kilkakrotnie i wiedział, jak trudno je zwalczyć. Musiał użyć steru. W naprężeniu nerwów i mięśni oczekiwał uderzenia kuli. Jedna z nich, rykoszetując, zadzwoniła o licznik obrotowy, który pękł w kawałki, zasypując go odłamkami szkła. Jakimś cudem nie był dotychczas ranny. Zdobywając się na brawurę, spojrzał za siebie. Święcicki stał wychylony i ważył w ręku bombę. Pod nimi czarny tłum zbity w gromadę, zasypywał piaskiem, zalewał wodą i rozciągał na wszystkie strony palące się belki i deski. Nagle obserwator opuścił ramię w dół. Po chwili rozległ się huk. Tłum ludzi, zwały desek, szopy i palące się belki – znikły. Dokoła leżały sosnowe drzazgi, jakieś strzępy, wiło się kilku rannych. W miejscu, nad którem krążyli, ział charakterystyczny, dymiący żółtym oparem lej. Więc na to czekał Święcicki! Szylling spojrzał na niego z uznaniem. Teraz tam! — wskazał mały obserwator. Był już najwyższy czas zmienić położenie maszyny. Fornir gondoli wyglądał, jak sito. Trzymaj się – rzucił pilot. Nagłym podrywem dźwignął maszynę, jak do loopingu, kopnął gwałtownie orczyk nożnego steru i przymknął gaz. Samolot wyprysnął w górę, załamał się w nagłym skręcie przez prawe skrzydło, leżąc niemal na plecach, i w rosnącym gwiździe linek wypłynął z relournement. W przeciwną stronę. Zaskoczone tym zwrotem maszynki strzelały jeszcze przez moment w próżnię, poczem umilkły na chwilę, aby odnaleźć cel. Płatowiec był tuż nad niemi. Święcicki z wzrokiem utkwionym w dół czekał. Krótki jak myśl rzut ramienia. I – cisza… Nie wybuchła. Ukryte karabiny znów zaterkotały, dziurawiąc tu i ówdzie skrzydła. Podarte płótno zaczęło strzępić się, grożąc zerwaniem szwów. Mimo to raz jeszcze zawrócili, wyszedłszy z pod obstrzału. Runęła w dół ostatnia bomba. Po olszynie jakby przeszedł huragan. Podniosła się chmura liści, wyrwanych z korzeniami krzewów, gałęzi i trawy. Głęboką wyrwą zaklęsł się drugi lej. Z bardziej oddalonych zarośli wybiegać tymczasem zaczęli żołnierze sowieccy. Przypadali do ziemi, starali się ukryć jakoś, wrosnąć w piasek, wtulić się między rozpadliny, uniewidocznić. Biegali bezradnie tam i z powrotem, kryli się w olszynie, to znów gnani przerażeniem zbiegali do rzeki, szukając ratunku. Szczęknęły zamki karabinów; bębny z ładunkami poruszyły się i stanęły nieruchomo. Szli w dół. Gdzieś z boku, z dalszych krzaków zastukotała nerwowo maszynka. Potem druga i trzecia. Mało wam? – zgrzytnął Szylling. Pędzili w ostrem pique, słuchając rosnącego gwizdu i szumu, który darł uszy. Na kilkanaście metrów ponad wierzchołkami drzew Szylling wyrównał. Potem nacisnął spust swegokarabinu. Kule siekłypo krzakach, zrywając istny deszcz liści, żłobiąc w gałęziach głębokie rysy. Puste gilzy z jednostajnym brzękiem i klekotem spadały w fornirowe pudło. Gdzie niegdzie między krzakami dostrzegał pomykające postacie. Rzucał się tam natychmiast i strzelał, strzelał… Święcicki, z wypiekami na twarzy, siał szeroko po leszczynie z boku, przygryzając opierzchłe wargi. Wylecieli nad Wisłę. Drogą nad lewym brzegiem od Góry Kalwarii posuwał się szwadron ułanów, zwabiony strzelaniną. W sam czas – mruknął Święcicki. Gdyby nie my, bolszewicy spokojnie w nocy zrobiliby przeprawę”… (fragment z: J. Meissner, Eskadra. Opowieść o wojnie polsko-sowieckiej 1920 r.)
Po walce
Cóż za emocjonujący i niezwykły opis! Warto dodać, że oprócz tego opisanego, piloci 4. Eskadry Toruńskiej wykonali w tych kluczowych dniach łącznie około 11 lotów bojowych, czyli po kilka dziennie, co w tamtym czasie niemal zupełnie się nie zdarzało z powodów technicznych. Wszystkie ich samoloty zostały podczas tych lotów uszkodzone, chociaż żaden z pilotów nie zginął. Baza i lądowisko 4. Eskadry znajdowało się w tamtym czasie w Falęcicach opodal Białobrzegów. Po tym powyżej opisanym locie, w poszyciu ich samolotu naliczono 73 dziury po pociskach. Dowódca – sierż. Janusz Meissner, po tych walkach został awansowany do stopnia podchorążego pilota. Ze względu na uszkodzenie wszystkich posiadanych maszyn, 4. eskadra została jeszcze w sierpniu wycofana do Poznania w celu uzupełnienia sprzętu oraz personelu lotniczego. Piloci Janusz Meissner i Jan Röder przeżyli tę wojnę, a potem dalej służyli w Wojsku Polskim. J. Meissner dosłużył się w II RP stopnia kapitana pilota, a J. Röder stopnia majora w Korpusie Oficerów Geografów w Wojskowym Instytucie Geograficznym.
Wielki pokłon ich wspaniałym, bojowym czynom! Cześć ich pamięci!
Janusz Bielicki
*Szczególne podziękowania dla dr Piotra Lecha za życzliwe udostępnienie fragmentów swojej rozprawy doktorskiej pt. „4. Eskadra Wywiadowcza (Toruńska) 1919-1921, UMK Wydział Nauk Historycznych”.
ŹRÓDŁO: gorakalwaria.pl