LESZNOWOLA/ PIASECZNO Martyna Sobczyk, 23-letnia mieszkanka Jazgarzewszczyzny przeszła pieszo 900 km, by poszukać odpowiedzi na pytanie: czym jest szczęście? Ta wędrówka czasami piękna i pogodna, a innym razem pełna bólu była prawdziwą szkołą życia
Martyna Sobczyk 23 kwietnia szlakiem św. Jakuba wyruszyła na pieszą wędrówkę do Santiago de Compostela. Miała przed sobą 800 km. Jak się jednak okazało na Santiago de Compostela nie skończyła, ale doszła aż do Fisterry, ostatnie 90 km przemierzając w 1,5 dnia.
Pierwsze z 36 dni pieszej wędrówki upłynęły niezwykle przyjemnie, nasza podróżniczka spotkała wielu życzliwych ludzi i na bieżąco relacjonowała podróż na swoim blogu Life is gift. Kryzys przyszedł po tygodniu, gdy wylądowała w szpitalu.
– Miałam infekcje przez odciski i rany na nogach – mówi. – Lekarz zalecił mi dwa dni odpoczynku. Czułam się jednak na siłach i poszłam dalej.
W poszukiwaniu szczęścia ukrytego w chwilach
Najciężej było gdy szła sama, a monotonia krajobrazu nie zdradzała żadnych postępów przebytej drogi.
– Gdy jednak dochodziłam do miasta to znów się podbudowywałam i nabierałam energii – opowiada z uśmiechem nasza podróżniczka. – Często szłam w grupie z innymi ludźmi, ale nieraz celowo wybierałam samotność bo czułam, że tego potrzebuję. Oczywiście bywało, że się bałam, ale chęć podjęcia wyzwania była silniejsza niż lęk. Pewnego razu szłam w górach podczas ulewy. Byłam zmęczona, ale widziałam, że jestem zdana tylko na własne siły. Nie mogę się zatrzymać, zawrócić, czy podjechać autobusem. Muszę iść aż osiągnę cel. Ta droga jest celem sama w sobie.
Martyna przyznaje, że piesza wędrówka była jak życie w pigułce – pełne wzlotów i upadków, radości i smutków, zmuszała do podejmowania wyzwań i walki ze swoimi słabościami.
– Z natury jestem bardzo niecierpliwa, a ta wędrówka uczyła mnie pokory i cierpliwości – mówi 23-latka. – Przestałam liczyć kilometry, czułam jak z każdym krokiem hartuję swój charakter. Podczas wędrówki bardziej zwraca się uwagę na piękno natury i doświadczając ulotnych chwil uczymy się je doceniać. Szczęście to taki moment, w którym żyje się tu i teraz – warto każdego dnia zadawać sobie pytanie co było dla nas szczęściem w ciągu minionego dnia? Podczas drogi łatwiej było to szczęście dostrzec, nauczyć się zauważać pozytywne chwile, docenić to co nam na co dzień umyka. Po powrocie usiadłam z rodziną do stołu i zaczęłam doceniać jak ważne jest wspólne jedzenie posiłku- małe proste chwile, a dają tyle radości.
Czarne owce w stadzie życzliwości
Podczas swojej wędrówki Martyna poznała wiele życzliwych osób, zawarła znajomości i przyjaźnie, z których część być może przetrwa dłużej. Poznając nowe osoby pytała czym jest dla nich szczęście. Udzielali różnych odpowiedzi i najczęściej rewanżowali się podobnym pytaniem.
– Czuję się szczęśliwa gdy pomagam innym i widzę, że moja pomoc przynosi rezultaty – mówi Martyna, która od lat jako wolontariuszka działa w wielu fundacjach. – Nie należy jednak zapominać o sobie. Jeśli nie zadbamy o siebie to nie będziemy mogli pomagać innym.
Nie wszystkie spotkane osoby okazały się pełne życzliwości i dobrych zamiarów. Martyna spotkała Polaka, który zwierzył jej się, że choruje na białaczkę i poprosił o pomoc, w pokonywaniu trudów podróży. Jak się później okazało mężczyzna był oszustem, który wykorzystując dobre serca napotkanych osób wyłudzał od nich pieniądze.
– Sprawa została zgłoszona na policji w Hiszpanii i na drodze powinny być plakaty ze zdjęciem poszukiwanego oszusta – mówi Martyna, która podzieliła się z rodakiem swoimi skromnymi środkami.
Na szczęście zdecydowana większość poznanych ludzi była bardzo przyjaźnie nastawiona i chętna do pomocy. Trzeba było jednak zachować czujność i nie rozstawać się z cennymi przedmiotami.
Tysiące kroków w lekcji życia
W kolejnych dniach przywykła do bólu i przestała zwracać uwagę na odciski. Organizm zaczął adaptować się do regularnego wysiłku. Pogoda była w kratkę, ale na szczęście nie padał śnieg. Plecak, który zdawał się zawierać same niezbędne rzeczy, wkrótce zaczął stawać się coraz lżejszy.
– We Francji miał 11 kilogramów, ale z czasem jego ciężar zminimalizowałam do 7 kg – mówi Martyna. – Dużym obciążeniem był aparat fotograficzny- na przyszłość wzięłabym mniejszy. Gdybym szła drugi raz to na pewno nie brałabym sandałów, wystarczyłby jedne buty i klapki. Zbędne również były dwie kurtki i duża apteczka. Wystarczyłyby bandaże i plastry. Część rzeczy porozdawałam, a część pogubiłam.
Mimo, że droga była dość dobrze oznaczona to dwa razy się zgubiła. Raz w nocy nadłożyła kilka kilometrów, drugi raz na rozstaju dróg odnalazła tę właściwą patrząc w dal.
– To jak w życiu, nie można dostrzegać tylko tego co najbliżej, ale należy spojrzeć trochę dalej, unieść swój wzrok, aby dostrzec to czego szukamy – mówi Martyna. – Nawet z tej zagubionej drogi starałam się wyciągnąć lekcję.
– Idąc czułam się wspaniale, mimo wszystkich trudów ta droga dawała mi poczucie bezpieczeństwa i pozwala na pełną koncentrację – twierdzi wolontariuszka. – Szlak przemierzali ludzie w różnym wieku i z różnych pobudek. Spotkałam chłopaka z amputowaną nogą, rodziny z dziećmi, prawie 80-letnią kobietę. Część pielgrzymów przemierzało szlak z pobudek religijnych, inni dla przygody lub poszukując ekstremalnych wrażeń.
Przez ból i łzy
Najbardziej mordercza była sama końcówka drogi gdy Martyna założyła sobie, że przejedzie ostatni 90-kilometrowy odcinek w 24 godziny.
– Potrzebowałam tego wyzwania, ale nie przewidziałam, że okaże się tak ekstremalnie trudne – przyznaje podróżniczka.
20 kilometrów przed Fisterre przyszedł kryzys, który wydawał się nie do przezwyciężenia.
– Byłam wykończona, padał deszcz i padł mi telefon – opowiada wolontariuszka. – Nogi odmawiały mi posłuszeństwa i każdy krok wydawał się być ostatnim.
I wtedy zdarzył się cud, lub dobro ofiarowane innym ludziom powróciło do naszej bohaterki.
– Idąc wzdłuż oceanu spotkałam nieznajomą kobietę, która zaopiekowała się mną i pomogła. Porozmawiałyśmy, odpoczęłam i nabrałam sił oraz energii do dalszej drogi – opowiada Martyna. – Ta kobieta odjechała i nigdy więcej już jej nie widziałam.
W ciągu ostatnich kilometrów puściły wszystkie emocje.
– Rozpłakałam się, ale czułam się szczęśliwa, przeszczęśliwa – mówi nasza bohaterka. – Poczułam, że czegoś dokonałam i zrobiłam coś niesamowitego.
Zadziwia, pomaga i inspiruje
1 czerwca Martyna Sobczyk wróciła do Polski. Myliłby się jednak ten, kto by pomyślał, że właśnie odpoczywa rozciągnięta na kanapie przed telewizorem. Kilka dni po powrocie odwiedziła naszą redakcję i zdradziła, że już przygotowuje się do kolejnego wyjazdu. Po wakacjach rusza na misję do Afryki w ramach współpracy z fundacją księży Pallotynów. Będzie pracować w szpitalu.
– Jeszcze goją mi się rany, ale jest już lepiej – mówi z rozbrajającym uśmiechem. – Przed wyjazdem do Afryki chcę wybrać się jeszcze na pielgrzymkę do Częstochowy.
A kiedy relaks, odpoczynek i błogie lenistwo?
– Nie. Nigdy w życiu – odpowiada Martyna ze śmiechem. – W Afryce planuje wziąć udział w ciekawych wydarzeniach sportowych , ale najpierw czeka mnie szereg szczepień i przygotowań do tego wyjazdu.
Trzymamy kciuki za nowe wyzwanie i za to, by zawsze dobro ofiarowane innym, do Martyny powracało. Być może jej postawa pozwoli niektórym z nas nie tylko spojrzeć trochę inaczej na swoje codzienne problemy, ale zatrzymać się w pędzie życia i poczuć szczęście. To ulotne. Tu i teraz. Docenić pozornie zwykłe chwile, których nie dostrzegamy i często nie potrafimy się nimi cieszyć. A może kogoś zainspiruje jeszcze mocniej? Tak jak jednego z czytelników jej bloga, który wyjechał do Francji, a w tej chwili przemierza właśnie szlak Świętego Jakuba poszukując swojego szczęścia.
Adam Braciszewski