PIASECZNO W czwartek 4 grudnia 2003 roku w Pilawie pod Piasecznem spadł helikopter, którym podróżował ówczesny Premier RP Leszek Milller. Na miejsce katastrofy śmigłowca, które było pilnie strzeżone przez służby dotarł tylko jeden reporter – Kamil Staniszek z „Kuriera Południowego”. Zdjęcia, które wykonał obiegły cały świat
Katastrofa rządowego Mi-8 nastąpiła 4 grudnia 2003 roku. Mi-8 z 36 Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego z ówczesnym premierem Leszkiem Millerem na pokładzie uległ awarii i lądował w Lesie Chojnowskim w Pilawie.
Na skutek wypadku premier doznał złamania dwóch kręgów piersiowych. Na pokładzie śmigłowca obecnych było 15 osób: czterech członków załogi oraz 11 pasażerów. Na szczęście nikt nie zginął.
Śmigłowiec ok. godz. 17 wystartował z Wrocławia, gdzie premier uczestniczył w obchodach Barbórki w Lubinie i otwarciu nowego odcinka autostrady A4. Celem lotu była Warszawa. Do wypadku w Pilawie doszło około godziny 18:30. W wypadku oprócz premiera została ranna, sekretarz stanu Aleksandra Jakubowska, dwaj pracownicy Centrum Informacyjnego Rządu, lekarz, pięciu oficerów Biura Ochrony Rządu, trzech pilotów i stewardesa. Wszyscy zostali przewiezieni do szpitali w Warszawie. Najciężej poszkodowanymi zostali: pracownica Centrum Informacyjnego Rządu i oficer Biura Ochrony Rządy. Oboje doznali urazów kręgosłupa i niezbędne okazały się operacje.
– Około godziny 19 do naszej redakcji zaczęli dzwonić czytelnicy dopytując się dlaczego została zamknięta DK 70 w Pilawie – opowiadał kilka dni później w programie Piotra Kraśki „Oblicza mediów” Kamil Staniszek, który jako jedyny reporter dotarł na miejsce katastrofy.
– To był czwartek, wysłaliśmy do drukarni materiały do piątkowego numeru gazety – wspomina po 20 latach dziennikarz. – Natychmiast wstrzymałem druk i zapowiedziałem podmianę pierwszej strony. Wraz z redakcyjnym kolegą Markiem Marciniukiem wyruszyliśmy do Pilawy. Tak się złożyło, ze Marek był mieszkańcem tej miejscowości więc znał teren jak własną kieszeń. To dawało nam przewagę na dziesiątkami innych reporterów z mediów ogólnopolskich, którzy ściągnęli z Warszawy.
Na miejscu już pracowały służby – straż pożarna, policja, żandarmeria.
– Skręciliśmy do lasu i z przygaszonymi światłami jechaliśmy przez kilkaset metrów po grząskiej piaszczystej drodze – opowiada dziennikarz. – Wtedy natknęliśmy się na strażaków, którzy dźwigali ciężki agregat prądotwórczy. Postanowiliśmy im pomóc. Agregat zapakowaliśmy na tylne siedzenie, ale gdy przejechaliśmy kilkadziesiąt metrów droga okazała się nieprzejezdna.
Marek Marciniuk został w samochodzie, a Kamil Staniszek ruszył przez las w kierunku oświetlonej polany, na której znajdował się rozbity śmigłowiec.
– Stał nieco wbity w ziemię, skąpany w białej pianie gaśniczej do złudzenia przypominającej śnieg – wspomina Kamil Staniszek. – Dogasające płomienie lizały przód rozbitej maszyny, pogięta blacha, powybijane szyby, śmigło wbite w ziemię. Nie wiedziałem wtedy kto oprócz premiera podróżował śmigłowcem i czy wszyscy przeżyli. Nie było też wiadomo w jakim stanie jest Leszek Miller i czy mamy do czynienia z nieszczęśliwych wypadkiem czy zamachem.
– Nie wyglądałem na dziennikarza, byłem w garniturze i pod krawatem, bo chwilę wcześniej wróciłem do redakcji z jakiegoś spotkania – opowiada Kamil Staniszek. – Oprócz zamaskowanych służb, dzierżących w rękach karabiny maszynowe na polanie było jeszcze kilku innych „krawaciarzy”. Nikt na mnie nie zwrócił uwagi. Podszedłem na ok. 5 metrów do helikoptera, odchyliłem kurtkę i zrobiłem dwa zdjęcia aparatem cyfrowym, który kupiłem dosłownie kilka dni wcześniej. Później udało mi się przedrzeć przez las, dotrzeć do drogi, odnaleźć Marka z samochodem i wrócić do redakcji. Następnego dnia nasze zdjęcia obiegły cały świat. Piotr Kraśko zaprosił nas do programu „Oblicza mediów”, w którym opowiadaliśmy o swojej reporterskiej pracy.
– Po blisko 10 latach, które minęły od tamtego zdarzenia spotkałem się z Leszkiem Millerem, zjedliśmy obiad i dłużej porozmawialiśmy. Wręczyłem mu też na pamiątkę egzemplarz „Kuriera Południowego” z rozbitym śmigłowcem – opowiada Kamil Staniszek. – „Miller ląduje” – przeczytał tytuł i spojrzał na mnie z wyrzutem. Być może tytuł nie był najszczęśliwszy, ale czas naglił, a informacje były na tyle szczątkowe, że wówczas nic mądrzejszego nie udało mi się wymyślić – dodaje Kamil Staniszek.