GÓRA KALWARIA Repatrianci sprowadzeni do kraju ojców przez Fundację im. Leny Grochowskiej spotkali się w piątek w Górze Kalwarii, gdzie mieszka ich najwięcej
Okazją do wspólnego obiadu był okres świąteczny i Nowy Rok. Nie zabrakło przy tym prezentów przyniesionych przez św. Mikołaja. – O Dziadek Mróz! – szeptały niektóre z dzieci na widok ubranej na czerwono postaci (za wschodnią granicą Polski jest to odpowiednik naszego Mikołaja). Był tez czas na wysłuchanie kolęd i pastorałek w wykonaniu dzieci ze Studia Piosenki w kalwaryjskim Ośrodku Kultury oraz wspólne śpiewanie.
Siedlecka Fundacja Leny Grochowskiej pojawiła się w Górze Kalwarii trzy lata temu. Od samorządu powiatu na długie lata wydzierżawiła dwa główne „koszarowce” w mieście, wymagające kosztownego remontu. W jednym w ubiegłym roku powiązana z Fundacją grupa spółek Arche otworzyła hotel Koszary (tu odbyło się piątkowe spotkanie), w drugim – oddano mieszkania pod wynajem. Do kilku wprowadzili się repatrianci – czyli potomkowie Polaków, którzy w najróżniejszy sposób trafili głównie na stepy Kazachstanu, a także do Uzbekistanu i na Krym. Większość z nich to dzieci wnukowie naszych krajan wywiezieni na rozkaz Stalina w głąb Związku Radzieckiego.
Wracają pokonując kilka tysięcy kilometrów, zostawiając za sobą swoje dotychczasowe życie.
– Nie jest łatwo. My zrobiliśmy początek, sprowadzając państwa, a co dalej, to zależy głównie od was – mówił w piątek do repatriantów zamieszkałych w Górze Kalwarii, Łochowie, Siedlcach i Piasecznie, Władysław Grochowski – pełnomocnik Fundacji. – Jeżeli potrzebujecie pomocy, jesteśmy do waszej dyspozycji. Jednak każdy powinien też liczyć trochę na siebie. Chcemy pomagać państwu w usamodzielnianiu się – dodawał.
Cieszył się również, że na pozostanie w kraju zdecydowała się rodzina, która zamieszkała w Siedlcach. Przeżywała silne trudności i była już gotowa na powrót do Kazachstanu.
Repatriantów witał w Górze Kalwarii wiceburmistrz Mateusz Baj.
– Urząd Miasta i Gminy jest do państwa dyspozycji. Mam nadzieję, że wszystkim z państwa uda się ułożyć życie na nowo, zwiążecie się z naszym miastem, które jest piękne i przyjazne do życia – zapraszał.
– Jest cicho, czysto i ciepło – chwali mieszkanie w Górze Kalwarii Bronisława Ilnicka.
Do marca z rodziną mieszkała w Czkalle, w północnym Kazachstanie, dokąd w 1936 roku przymusowo wywieziono jej dziadków i rodziców.
– Latem żar leje się tam z nieba, a zimą jest zwykle minus 40 stopni – opowiada.
Mówi piękną polszczyzną, bo jej rodzice i dziadkowie dbali o to, aby w domu rozmawiano tylko w języku ojczystym, w okolicy było też wielu Polaków. Mimo to pani Bronisława co tydzień bierze udział w lekcjach języka polskiego, które organizowane są w szkole „Dwójce”. W Górze Kalwarii na razie zaprzyjaźniła się z sąsiadami, również repatriantami. Z mieszkańcami miasta póki co tylko przelotnie wymienia zdania, głównie w sklepach, choć mówi, że są to miłe rozmowy.
Właśnie o kolejne kursy polszczyzny dopytywali się repatrianci w piątek. Fundacja zapewniała, że będą organizowane.
– Bariera językowa najbardziej doskwiera naszym podopiecznym – mówi Aneta Żochowska z Fundacji Leny Grochowskiej. – Przez to muszą wkładać dużo więcej wysiłku we wszystko, co robią. Najłatwiej jest dzieciom, one w lot chwytają język.
Irena Popławska i jej rodzina mieszkają w Górze Kalwarii dopiero od kilku tygodni. Jej dziadkowie i rodzice byli członkami Polonii zamieszkującymi Łotwę, ale dziesiątki lat temu los rzucił ich do Ałma Aty, byłej stolicy Kazachstanu.
– Rok temu byłam w Górze Kalwarii, spacerowała po niej i pomyślałam, że chciałabym tu zamieszkać. I tak się stało. To małe i przytulne miasto – uważa.
W jej domu nie mówiono po polsku, największy problem z tym mają najmłodsi, znają tylko rosyjski. Jednak zamierzają zakasać rękawy i szybko ten stan zmienić. Pani Irena jest prawniczką i w Polsce chciałaby powrócić do wykonywania zawodu. – Muszę się jednak dużo pouczyć – zakłada.
Wśród rodzin, którym pomogła Fundacja są także dwie rodziny uchodźców z części Ukrainy objętej wojną.