GÓRA KALWARIA W ośrodku kultury w Górze Kalwarii wystąpił Grzegorz Turnau – jeden z najciekawszych polskich kompozytorów i wykonawców muzyki rozrywkowej. W duecie z gitarzystą Jackiem Królikiem dał znakomity show, który wypełniona po brzegi sala nagrodziła owacjami na stojąco
Grzegorz Turnau od wielu lat ma swoją wierną publiczność. Niestety, ze względu na ograniczoną pojemność sali przy ulicy por. Jana Białka 9, już na tydzień przed imprezą wszystkie bilety (pomimo wysokiej, jak na imprezy w ośrodkach kultury, ceny – 80 złotych) zostały sprzedane i nie każdemu chętnemu było dane obejrzeć koncert.
Warto podkreślić, że cała impreza została znakomicie nagłośniona, przez co można było w pełni i bez żadnych przeszkód docenić kunszt wykonawczy artystów. Grzegorz Turnau od samego początku nawiązał świetny kontakt z publicznością, przybliżając genezę cyklu swoich kameralnych występów w duetach. Okazało się, że „sowie” piosenki narodziły się przez błąd na jednym z plakatów zapowiadających koncert artysty. Zamiast „swoich” ktoś napisał na nim „sowich”, a nazwa ta tak spodobała się pochodzącemu z Krakowa wykonawcy, że została do dziś.
Oprócz najnowszych dokonań autorskich (pochodzących z płyty „7 widoków w drodze do Krakowa”) Grzegorz Turnau zaprezentował w Górze Kalwarii kilka swoich niezapomnianych przebojów (jak „Bracka”, „Naprawdę nie dzieje się nic” czy „Między ciszą a ciszą”) oraz utwory innych wykonawców – między innymi Billy Joela, Johna Lennona, Marka Grechuty, a także Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego. W trakcie koncertu nie brakowało charakterystycznego dla artysty, często zabarwionego nutką autoironii, humoru, a nawet kilku aluzji do aktualnej sytuacji politycznej w naszym kraju. Z kolei Jacek Królik po raz kolejny potwierdził status czołowego polskiego instrumentalisty, wykazując się mistrzowskim opanowaniem swojego instrumentu i zaskakując partią wokalną w piosence „Pompa”. Zaskoczył również i sam Turnau – w pewnym momencie „wyjąc” niczym… syrena alarmowa i bezbłędnie wcielając się w Sebastiana Karpiela Bułeckę z zespołu Zakopower.
Półtorej godziny spotkania z muzyką na najwyższym poziomie zleciało jak z bicza strzelił. Miejmy nadzieję, że nie było to ostatnie spotkanie z artystą w powiecie piaseczyńskim, który w ostatnich latach wystąpił również w Konstancinie, Piasecznie i w Lesznowoli.
Grzegorz Tylec
Jestem dzieckiem we mgle
Z Grzegorzem Turnauem rozmawia Grzegorz Tylec
Jak mógłby porównać pan pracę nad muzyką filmową do pracy nad muzyką w teatrze? Co daje panu większą satysfakcję?
Moja praca zaczęła się w ogóle od teatru, bo jako uczeń liceum byłem członkiem, dość dobrze działającego, teatru szkolnego, a moje pierwsze kroki były w jakimś sensie zdeterminowane marzeniem o zostaniu aktorem, a nie piosenkarzem. No ale jakoś tak wyszło. Pracuję od wielu lat w teatrze i myślę, że moje filmowe, niewielkie przygody, a jednocześnie dużo zrealizowanych ilustracji muzycznych do teatrów w proporcji świadczą o tym co mnie bardziej pociąga. Teatr to jest zdarzenie, które – podobnie jak koncert – zamyka się zawsze w jednym czasie. Film to przedsięwzięcia, które wymagają znaczenie większej adaptacji do wyobrażeń wielkiej grupy ludzi o tym jak powinna wyglądać muzyka. Myślę, że teatr daje mi znacznie więcej swobody. Od dwóch sezonów jestem kierownikiem muzycznym w Teatrze Lalka, a obecnie zdecydowałem się wziąć większą odpowiedzialność i realizuję adaptację baśni Ludwika Jerzego Kerna „Karampuk” – sztuki dla młodych widzów, której premiera będzie 2 czerwca w Lalce. Będę jej reżyserem, nie tylko autorem muzyki.
Czy jako kompozytor lubi mieć pan pełną i absolutną kontrolę nad własną muzyką? Czy podczas nagrań np. solowych partii gitar Jacek Królik ma do zagrania konkretne nuty czy pozwala pan muzykom na odrobinę własnego wkładu i ekspresji?
Partie solowe są zawsze, podobnie jak w muzyce klasycznej kadencje, otwarciem formy dla popisu wirtuoza. Oczywiście, w moich piosenkach, tam gdzie są solówki, są to partie autorskie Jacka Królika czy saksofonisty Leszka Szczerby. Natomiast sama budowa utworu i harmonia jest zawsze zaplanowana i są to rzeczy, które są już nadane wcześniej. Nie każda piosenka zakłada, tak jak w formie jazzowej, przebieg improwizowany. Nie każdy utwór tego wymaga i nie w każdym jest na niego miejsce. No ale jeśli już takowe jest, to oczywiście oddaje je moim przyjaciołom.
Mariusz Pędziałek nazwał pana – podobnie jak Jana Sebastiana Bacha – mistrzem kontrapunktu. Skąd wzięło się u pana zamiłowanie do tej techniki kompozytorskiej?
Wydaję mi się, że Mariusz Pędziałek ma godne podziwu poczucie humoru. To wybitny muzyk, od wielu lat związany z Filharmonią Krakowską i z wieloma kompozytorami, którzy dla niego specjalnie pisali. Jest bardzo otwarty – i na eksperymenty, i na klasykę i na – nazwijmy to – muzykę popularną, którą ja reprezentuję. Czy stosowanie kontrapunktu mnie wyróżnia? Może tak jest. Zawsze pociągały mnie formy skomplikowane, choć sam nie jestem dokładnie wykształconym kompozytorem. Szkoła muzyczna była dla mnie bardziej obowiązkiem, a potem zacząłem odkrywać różne przyjemne strony wymyślania skomplikowanych, nieco bardziej niż zwykłe piosenki, faktur. I to mi zostało, ale też nie przesadzałbym z tym Bachem.
Gra pan na wielu instrumentach klawiszowych, ale stosunkowo rzadko sięga pan po instrumenty analogowe w stylu mini mooga. Kiedy jednak już pan to robi, efekt jest bardzo ciekawy – np. w solówce w piosence Tutaj Jestem czy utworze Nie oglądaj się na niebo. Czemu tak rzadko korzysta pan z brzmień analogowych?
Robiłem to tylko przy okazji nagrań płytowych, a nie koncertowych. Od jakiegoś czasu, w związku z wydaniem moich archiwalnych nagrań na płycie „L”, gram też na klawiszu. Mogę więc wreszcie stanąć, bo znudziło mi się już trochę to siedzenie. Człowiek odczuwa czasem pewną powtarzalność różnych swoich działań, tymczasem potrzebna jest tzw. dywersyfikacja. Myślę, że brzmienie moogowe czy analogowe, związane z tym co było popularne w latach 70. ubiegłego wieku, będzie się u mnie pojawiać częściej.
Gdyby mógł pan wymienić jednego artystę (niekoniecznie żyjącego), z którym chciałby pan nagrać płytę i wystąpić na żywo, to kto by to był i dlaczego?
Wielu jest takich muzyków, których podziwiam, ale w pierwszym odruchu zawsze powiem, że albo Paul McCartney albo Billy Joel. To są artyści niosący w swoich utworach i – mam takie wrażenie – również w swoim życiu całą wielowiekową tradycję muzyczną. Tyle tylko, że przetwarzają ją przez swój czas, ale robią to z wielką świadomością. Ja tak samo sądzę, że jestem takim dzieckiem we mgle, ale cały czas czuję, że mam za sobą klasykę. Jesienią ukaże się moja płyta, którą nagrałem już w zeszłym roku i na której śpiewam po angielsku, w moich aranżacjach, piosenki moich ulubionych artystów. Będzie nosić tytuł „For no one”. Znajdą się na niej kompozycje, między innymi, Paula McCartneya, Donalda Fagena czy Queen.
Czy myślał pan kiedykolwiek o próbie wyjścia poza polski rynek i spróbowania sił na międzynarodowym rynku muzycznym z piosenkami nagranymi w języku angielskim?
To by wymagało dość dużych starań. Osób śpiewających po angielsku jest znacznie więcej niż mogłoby się nam wydawać. Nie miałem nigdy aspiracji do podbijania całego świata. Nie jestem Gombrowiczem, ale na moim małym podwórku miałem zawsze poczucie, że są ludzie, których interesuje to co robię. Zobaczymy jak to będzie. Na nowej płycie śpiewam kilka piosenek, które ludzie znają. Mam nadzieję, że ktoś to zauważy i że nie uzna tego tylko za kalkę i tzw. covery. Zacząłem śpiewać po angielsku i dopiero potem pisać piosenki do polskich wierszy. Moje dzieciństwo skończyło się, mniej więcej, w 1981 roku w Anglii i tam zacząłem w ogóle mieć pomysł na to żeby śpiewać. Wcześniej tego w ogóle nie robiłem. Potem zaczął się teatr i wszystkie te sprawy, które doprowadziły do tego, że rozmawiamy dziś w Górze Kalwarii. Jestem trochę z prowincjonalnego, małego miasta Krakowa, a jednocześnie nie boję się tego, że mam jakąś tam skłonność związaną z piosenkami śpiewanymi po angielsku.
Mój ulubiony artysta i bardzo żałuję, że nie mogłem być na koncercie.
Może doczekam się, że zobaczę Go w Piasecznie.