KONSTANCIN-JEZIORNA W niedzielnym pikniku retro w parku zdrojowym wzięły udział osoby jedyne w swoim rodzaju. Kochają stare przedmioty i tą miłością zarażają innych
Podczas spaceru po alejkach można było spotkać jedynego w Polsce zawodowego kataryniarza. Piotr Bot, którego od czasu do czasu można spotkać na warszawskim Starym Mieście gra na niemieckiej katarynce wykonanej przez – ponoć – najlepszego producenta tego typu urządzeń na świecie. – Zastosowano w niej rozwiązania sprzed stu lat – opowiada pan Piotr. Został kataryniarzem przypadkowo, gdy 19 lat temu stracił pracę.
Katarynkę miał jego kuzyn, zakurzona stała u niego w kącie. – Przełamałem się i tak zostało. Od prawie 20 lat próbuję skręcić koniec z końcem przy pomocy katarynki – żartuje „najbardziej zakręcony człowiek w kraju”, jak przedstawia się Piotr Bot. Dziewięć lat temu dołączyła do niego papuga, Carlos. Też przypadkiem. – Znajomy jechał za granicę i zostawił mi ją na przechowanie. Została, bo chyba jemu za bardzo hałasowała – opowiada kataryniarz. W niedzielę Carlos zdobywał serca dzieci, gdy pan Piotr zatrzymywał swoją grą mnóstwo przechodniów.
W pasji Romana Dębeckiego, mieszkańca okolic Piaseczna, już tak dużej przypadkowości nie było. Kolekcjonuje mercedesy i w niedzielę przyjechał do parku pięknym modelem 230 z 1937 roku. Aż trudno uwierzyć, że auto liczy 80 lat. – Pięć lat zajęło mi doprowadzanie go do stanu fabrycznego – zdradza pan Roman. Odrestaurowaniem auta zajęło się w sumie kilka warsztatów w Polsce. Mercedes – który mógłby być odpowiednikiem obecnej klasy E – w Szwecji miał kolejno sześciu właścicieli. – Ostatni próbował go remontować i poległ na tym. Więc najpierw trzeba było poprawić w samochodzie to, co on zepsuł – mówi kolekcjoner. Pan Roman jest członkiem Klubu Zabytkowych Mercedesów i – jak tłumaczy – w światku kolekcjonerskim jest niepisany zwyczaj, że należy mieć przedwojennego mercedes, inaczej jest się w oczach innych klubowiczów „członkiem drugiej kategorii”.
Roman Dębecki uważa, że „stare samochody mają duszę”. To samo twierdzi Dariusz Wysocki, ale o dawnych rowerach. W niedzielę w parku można było przejechać się trycyklem. Pod koniec XIX taki pojazd wymyślili Amerykanie uwielbiający jazdę na bicyklach (czyli pierwszych rowerach z dużym kołem z przodu). – Chcieli dzielić się pasją ze swoimi kobietami i stworzyli coś takiego, by je wozić na wygodnym siedzisku – tłumaczy pan Dariusz, członek łódzkiej grupy rekonstrukcyjnej Bicykle.pl. To jedyna ekipa w Polsce, która buduje repliki starych rowerów. – W jeździe trycyklem trzeba przyzwyczaić się do szerokiego rozstawu tylnych kół, który ogranicza ruchy na zakrętach – tłumaczy bicyklista.
Nie dało się nie obojętnie ominąć także polowego atelier Pawła Śmiałka. Od kilku lat poświęcił się tworzeniu ambrotypów, czyli zdjęć na szkle lub aluminiowych blaszkach. Ta technologia była popularna 150 lat temu. – Podoba mi się klimat tych zdjęć. Są niepowtarzalne. W obecnej chwili nie jesteśmy w stanie cyfrowo podrobić takiego efektu. Te zdjęcia są bardzo kontrastowe i niepokojące poprzez to, że emulsja jest czuła na światło, którego ludzkie oko nie widzi – objaśnia warszawiak.
Naświetlanie takiej fotografii przy pomocy pięknego, wiekowego aparatu, trwa około 10 sekund. Potem przychodzi czas na żmudną obróbkę fotografii na mokro (pan Paweł przywiózł ze sobą małą ciemnię). Na koniec należy zdjęcie pomalować werniksem, żeby się nie utleniało. – Właściwie od kiedy zacząłem robić zdjęcia na szkle, to bardzo rzadko robię inne – przyznaje Paweł Śmiałek.
Widzów przyciągał też fryzjer, golibroda, nazywany z amerykańska barber Daniel Biczyk z Konstancina-Jeziorny. Od trzech lat sam nosi brodę i wąsy przypominające te sprzed wieku, podczas pikniku pokazywał, jak w mistrzowski sposób operować głównie maszynką do strzyżenia. – Zawód golibrody wrócił, od dwóch lat są kolejki do fryzjerów, którzy potrafią pielęgnować brody i wąsy – zdradza.
Z kolei Mariola Mindak ze Złotokłosu przypominała (głównie dzieciom), czym przed dziesięcioleciami bawili się najmłodsi. I pomagała wykonać im laleczki z sitowia, z włóczkowymi włosami. – Dzieci ze wsi sto lat temu nie miały dostępu do zabawek, radziły sobie jak mogły. Sitowie w przeciwieństwie do innych traw jest przyjemne w dotyku, w środku puste, łatwo je formować i przy tym się nie łamie oraz nie kruszy – tłumaczy pani Mariola.