LESZNOWOLA W filii w Mysiadle Gminnej Biblioteki Publicznej w Lesznowoli odbyło się spotkanie z Julitą Ilczyszyn – mieszkanką Zgorzały, która od wielu lat, z powodzeniem, realizuje swoje nietypowe sportowe pasje
Spotkanie w Mysiadle było jednocześnie inauguracją nowego bibliotecznego cyklu „Czytelnicy – Podróżnicy”, podczas którego okoliczni mieszkańcy będą opowiadać o swoich wyprawach. Julita Ilczyszyn, będąca na co dzień nauczycielką wychowania fizycznego w szkole w Józefosławiu i instruktorem Indoorcycling, może pochwalić się niezwykłymi osiągnięciami, gdyż jako pierwsza Polka przebiegła ultramaraton 4 Deserts Grand Slam. W trakcie spotkania barwnie opowiedziała o swojej niesamowitej przygodzie, a pokaz wzbogaciła bogata fotorelacja z wypraw.
W drodze do spełnienia marzeń
Julia Ilczyszyn już od małego wykazywała zdecydowanie ponadprzeciętną aktywność ruchową, a swój nadmiar energii stara się pożytkować zarówno poprzez realizację własnych sportowych pasji, jak również zarażanie nimi innych. W dobie pandemii zainicjowała, między innymi, projekt polegający na prowadzeniu zajęć z hulahop dla całej społeczności szkolnej i wszystkich zainteresowanych, a także bicie rekordu świata w zajęciach wf online. Od dłuższego czasu interesowały ją także różnego rodzaju biegi ekstremalne, czego ukoronowaniem był Project 4 Deserts. Zakładał on przebiegnięcie każdego z czterech wyścigów na innym kontynencie i w efekcie zostanie pierwszą Polką, która zdobędzie Wielkiego Szlema Ultrabiegów. Warto podkreślić, że poza realizacją własnych marzeń, miał on również swój wymiar charytatywny. Każdy z kolejnych wyścigów na dystansie 250 kilometrów został bowiem zadedykowany konkretnej osobie, która – z różnych powodów – sama biegać nie może.
Udział w projekcie niósł za sobą walkę z wieloma przeciwnościami. Z jednej strony do pokonania były bowiem bariery finansowe, a z drugiej własne ograniczenia fizyczne, na co składał się, między innymi, powrót do sportu po dwóch ciążach i zmagania z poważną kontuzją nogi. Formą przygotowania był dla mieszkanki Zgorzały z pewnością Runmageddon – biegi z przeszkodami, podczas których mogła wrócić do czasów dzieciństwa, a więc… taplania się w błocie. Pierwszą pustynią, której przebycie było dla Julity młodzieńczym marzeniem, była z kolei Sahara.
– Pojechałam tam w kwietniu z Runmageddonem i gminą Lesznowola, która pomogła mi finansowo zrealizować to przedsięzwięcie – wspominała prelegentka. – Wystartowałam na 50 kilometrów, no i… wygrałam! To była dla mnie ogromna satysfakcja.
A już we wrześniu biegaczka znalazła się na Kaukazie w Gruzji, gdzie – podczas kolejnego Runmageddonu – musiała zmagać się również z kamicą nerkową, o której wcześniej nie wiedziała.
– Mimo to udało mi się być na podium – wyznała z dumą. – Zdobyłam tam trzecie miejsce, tym razem na dystansie 100 kilometrów. To były dla mnie potworne przeżycia i emocje.
Przygoda życia
Wszystko to pozwoliło Julicie przygotować się do „zaliczenia” czterech pustyń w ciągu jednego roku – ekstremalnych i jednocześnie skrajnych klimatycznie, a przy tym stanowiących olbrzymie wyzwanie finansowe i logistycznie. Regulamin dopuszczał zabranie na dystans 250 kilometrów jedynie plecaka, w którym uczestnik musiał mieć wszystko co będzie mu potrzebne na trasie.
– Jedynym co zapewniali organizatorzy był dostęp do wody – wyjaśniła prelegentka. – Ale tylko do wody pitnej – przez siedem dni nie było mowy o kąpieli. Czasami była też płachta bądź namiot zapewniający dach nad głową. Wymagało to specjalistycznego sprzętu, który dostosowany byłby do warunków klimatycznych.
Dziennie mieszkanka Zgorzały wypijała podczas biegu około 13 litrów wody. Na pierwszy ogień poszła pustynia w Namibii, gdzie musiała, przede wszystkim, uważać na to gdzie stawia stopy (bardzo łatwo było bowiem o skręcenia z uwagi na trudny grunt), a do tego wszystkiego dochodziło jeszcze 55 stopni Celsjusza w cieniu i towarzystwo… „śmiejących się” hien. Kolejnym etapem była – w miejsce zamkniętej z powodu pandemii Pustyni Gobi – Gruzja, która okazała się – dla odmiany – wyjątkowo… błotnista.
– Było sporo gór, samotnia i to był dla mnie bardzo trudny bieg – przyznała Julita Ilczyszyn. – Było okrutnie zimno i mokro, a błoto mieszało się z fekaliami zwierząt. Trzeciego dnia spotkał nas taki deszcz, że wszystko nam pozalewało i organizatorzy zdecydowali, że będą nas ewakuować do jakiegoś schronu. To był dla nas czas żebyśmy się zebrali psychicznie i mogli wysuszyć nasze rzeczy.
Po trzech miesiącach od pobytu w Gruzji przyszła pora na Atakamę.
– Tam było najpiękniej, ale i najtrudniej, bo początkowa wysokość to było 3800 metrów nad poziomiem morza – wspominała biegaczka. – Ja nigdy na takiej wysokości nie byłam, więc nie wiedziałam jak to będzie.
Kolejnym problemem była również kwarantanna na kilka dni przed wylotem ze względu na dodatni wynik testu na Covid-19, która – pomimo braku jakichkolwiek objawów choroby – kosztowała ją wiele nerwów i nieprzespaną noc. Ostatecznie zdecydowała się jednak jechać i była to dobra decyzja. Na miejscu uczestnicy byli ze sobą bardzo zintegrowani, choć teren Atakamy był niezwykle wymagający i był to dla Julity prawdziwy test – zarówno wytrzymałości fizycznej, jak i psychicznej.
– Najgorszym co mnie tam spotkało była burza piaskowa – podkreśliła prelegentka. – Nie widzieliśmy już nic, bo wszystko było po prostu w piachu, a ten wchodził nam absolutnie wszędzie. Nie szło też pić ani jeść. Taka burza jest przy tym bardzo głośna. Byłam przerażona i spanikowana, ale ostatecznie moja intuicja doprowadziła całą grupę do punktu kontrolnego.
Na sam koniec została jej Antarktyda, na którą – zgodnie z regulaminem imprezy – mogą się dostać tylko ci uczestnicy, którzy zaliczyli już wcześniej co najmniej dwie pustynie. Są tylko 42 miejsca, więc kto pierwszy zapłaci za udział, ten ma miejsce. O ile za inne pustynie opłata startowa wynosi 3900 dolarów, to wyjazd na Antarktydę kosztuje już… 13000 dolarów.
– Dzięki rodzinie, znajomym i małym sponsorom ta kasa się znalazła – mówiła Julita Ilczyszyn. – W cenie były jednak ciepłe kajuty na statku i świetne jedzenie.
Podstawową zasadą było to, że na miejscu – ze względu na ochronę miejscowego klimatu – nie można było nic po sobie zostawić. W związku z tym podczas biegu nie wolno było nic jeść i codziennie wszyscy uczestnicy podlegali obowiązkowej dezynfekcji – szorowanie butów, odkurzanie ciuchów, ubieranie się i oczekiwanie na ponton było stałą rutyną. Na miejscu nie brakowało pingwinów i fok (od których trzeba się było trzymać z daleka na odległość minimum pięciu metrów), ale szczególną okazją była możliwość podziwiania ptaków (licznych gatunków albatrosów) i orek w naturze.
Kolejne cele przed nią
Przed zdobyciem czterech pustyń Julita miała problemy ze snem – teraz potrafi zasnąć praktycznie wszędzie i w każdych warunkach. Obecnie docenia też bardziej tak prozaiczne sprawy jak choćby obecność łóżka, prysznica czy wody pitnej.
– Najważniejsi są jednak dla mnie ludzie – podsumowała. – To zdumiewające, że w ciągu kilku godzin można poznać na biegach osoby, które można potem nazwać przyjaciółmi i na których można potem liczyć w każdej sytuacji.
Po spotkaniu w Mysiadle prelegentka zdobyła pustynię Gobi w Mongolii oraz jedyne wyróżnienie, którego Racing the Planet jeszcze nigdy wcześniej nie przyznał – nagrodę dla osoby, która wspiera bezinteresownie innych podczas biegu oraz zbiera pieniądze dla tych, którzy już biegać nie mogą. W listopadzie tego roku planuje natomiast zdobyć kolejną pustynię – Wadi Rum w Jordanii.
Grzegorz Tylec