KONSTANCIN-JEZIORNA Józef Boguszewski ma już 86 lat, ale jego pasja do kolarstwa wciąż nie słabnie. Jest wielokrotnym mistrzem i wicemistrzem Polski w kolarstwie szosowym, w kategorii masters. Dziś się z nikim nie ściga, ale wciąż jeździ swoją kolarzówką
Zainteresowanie kolarstwem u Pana Józefa rozbudził Wyścig Pokoju – największy amatorski wyścig kolarski w Europie Wschodniej, organizowany od 1948 do 2006 roku.
– Wychodziliśmy na ulicę i dopingowaliśmy kolarzy przejeżdżających przez Konstancin-Jeziornę – wspomina Boguszewski. W latach 50. próbował swoich sił w ramach klubu kolarskiego warszawskiej Legii.
– Dali mi trochę części, łańcuch, szytki – opowiada mieszkaniec Konstancina. – Kupiłem rower, ale był źle dobrany do mojego wzrostu. Zbyt mała rama powodowała, że jeździło mi się bardzo niewygodnie.
W ciągu dwóch lat przygody z Legią nie udało się Józefowi Boguszewskiemu osiągnąć sukcesów. – Bywałem siódmy czy ósmy, ale nigdy na podium – wspomina z uśmiechem. – Później ożeniłem się, zająłem pracą i kolarstwo się skończyło.
Druga młodość na dwóch kołach
Jak się jednak okazało, nie na zawsze.
– Gdy pracowałem w RFN postanowiłem znów kupić rower, tym razem dobrany do mojego wzrostu, wygodny, bardziej profesjonalny – opowiada Boguszewski, który ostatecznie wrócił do kolarskiej pasji w 1993 roku, gdy miał już 58 lat. Zaledwie rok później wystartował w pierwszym wyścigu, którego ok. 90-kilometrowa pętla biegła przez Warszawę i Warkę. Były to mistrzostwa Polski.
– Pod koniec wyrwałem się do przodu i zyskałem przewagę – opowiada konstanciński kolarz. – Jednak jakieś 400-500 metrów przez metą złapał mnie skurcz. Nie poddałem się jednak i próbowałem walczyć z bólem, ale gdy dodatkowo zawiodła przerzutka minęli mnie kolejni zawodnicy. Ostatecznie byłem ósmy.
Fala sukcesów, kilogramy medali i pucharów
Pierwsze trudności jednak nie zniechęciy do udziału w kolarskiej rywalizacji. Józef Boguszewski trenował co drugi dzień i startował w wielu mniej lub bardziej prestiżowych wyścigach organizowanych w całej Polsce.
– W 1996 roku w Krzywiniu zająłem trzecie miejsce za wybitnymi kolarzami Adamem Gęszką i Marianem Bednarkiem – wspomina Boguszewski. Z dużym sentymentem i niesłabnącymi emocjami opowiada o rywalizacji podczas 65 kilometrowej trasy w Bieszczadach.
– Gdy zjeżdżałem w góry licznik pokazywał 80 km/h, a droga była tak nierówna, że musiałem z całej siły trzymać kierownicę by nie stracił panowania nad rowerem – opowiada z uśmiechem. – Gdy wjechałem do Ostrego na sam szczyt, napiłem się, zjadłem batonika i pojechałem dalej nieśpiesznym tempem, oszczędzając siły na sam finisz. Dogonili mnie 5 km przed Ustrzykami, a ja znów zaatakowałem, dosłownie 50 metrów przed metą, wygrywając z 20 sekundową przewagą. Kolarz musi pracować nie tylko nogami, ale i głową – podkreśla nasz rozmówca.
Życie na rowerze
Wspomina także jak na trasie w Lubartowie wchodząc w ostry zakręt przy dużej prędkości oparł koła o krawężnik i cudem udało mu się wyprostować rower unikając wywrotki. – Oprócz siły, wytrzymałości i kondycji trzeba także mieć taktykę, wiedzieć kiedy zaatakować – przekonuje Boguszewski. – Zawsze przed wyścigiem starałem się objechać trasę, by ją poznać i móc się dobrze przygotować do jej pokonania.
Kolarska pasja to nie tylko rywalizacja, ale i treningi. – Zwykle jeździłem co drugi dzień bez względu na pogodę. Nawet jak padał deszcz to zakładało się pelerynkę i w drogę. Zimą również jeździłem gdy nie było dużego mrozu. Ale wtedy powoli, żeby się nie spocić i nie przeziębić.
Pamiątki i trofea koronują pasję i osiągnięcia
Józef Boguszewski ma 18 pucharów i mnóstwo medali, które przyniósł do naszej redakcji. W każdym z nich zaklęty jest duch rywalizacji, z każdym wiążą się wspaniałe wspomnienia, okupione wysiłkiem i ciężką pracą. Oglądamy zdjęcia, numery startowe, listy z klasyfikacjami zawodów. – Niektórzy czasami wygrywali dzięki fortelowi – wspomina z uśmiechem Boguszewski. – Kiedyś przy okazji jednego z wyścigów jeden z kolarzy upuścił sobie powietrza w kole – opowiada. – Sędziowie kazali mu przygotować rower i startować jako ostatni. I tak też wystartował. Do tego czasu zdążyła wyschnąć jezdnia i mógł jechać w lepszych warunkach. Dzięki temu wygrał ten wyścig.
Serce zatrzymało kolarza
Podczas niezliczonych wyścigów i tysięcy przejechanych kilometrów przytrafiły się Boguszewskiemu dwa upadki. – Puściłem kierownicę, wystawiłem ręce i udało się szczęśliwie upaść nie doznając większych urazów – wspomina. W pamięci na zawsze zapisał się kolejny wyścig w Bieszczadach w 2008 roku.
– To był upalny dzień – opowiada Boguszewski. – W pewnym momencie poczułem silny ból w klatce piersiowej. Natychmiast zjechałem z drogi i wróciłem autobusem, który zbierał po drodze kontuzjowanych. Z tego wyścigu wróciłem samochodem do domu, a kilka dni później podczas treningu znów poczułem taki sam ból w piersiach. Trafiłem do szpitala, okazało się, że przeszedłem dwa zawały.
Z nikim się już nie ściga
Po operacji Józef Boguszewski powrócił na rower i jeszcze przez półtora roku startował w różnych imprezach. – W Pucharze Polski w Izabelinie zająłem trzecie miejsce. Ostatni mój wyścig odbył się 19 września 2010 roku. Połączono wtedy dwie grupy i rywalizowałem z zawodnikami, którzy byli młodsi ode mnie o 10 lat. Nie było już szans na medal – wspomina Boguszewski.
Ostatni wyścig nie oznacza jednak ostatecznego rozbratu z jednośladem.
– Rekreacyjnie cały czas jeżdzę, ale już się z nikim nie ścigam – mówi dziś 86-latek. Z dumą zakłada koszulkę i prezentuje zdobyte medale. – Kolarstwo to wspaniały sport – dodaje. – Gdy jedziemy rowerem pracują wszystkie mięśnie, a to pozwala długo zachowywać dobrą formę.
Dodaje jednak, że nie podoba mu się współczesne oblicze zawodowego kolarstwa. – Wszyscy jadą w grupie, walczą o każdy skrawek jezdni, zajeżdżają sobie drogę, dużo w tym wszystkim agresji i narażenia się na naprawdę poważne wypadki – ocenia Boguszewski. Chwali jednak drogi, także ta nasze lokalne, które dla kolarstwa rekreacyjnego są coraz bardziej przyjazne. – Jeżdzę do Wilanowa, przez Powsin, na Okrzeszyn i wzdłuż Wisły, aż do Góry Kalwarii – opowiada 86-latek, wciąż takim samym zapałem, jaki zapewne mu towarzyszył, gdy w latach pięćdziesiątych wsiadał na swoją pierwszą kolarzówkę.
Adam Braciszewski