Jak zaczęła się Pana przygoda z lekką atletyką?
Moja przygoda z lekką atletyką rozpoczęła się, jak u większości młodych ludzi – w szkole podstawowej, na zajęciach SKS, czyli szkolnym klubie sportowym. To było jakieś 60 lat temu, więc już dość dawno. Trenowałem z nauczycielem WF-u, z którym osiągnąłem swój pierwszy poważniejszy wynik – 10,3 sekundy na 100 metrów. Wtedy chodziłem bodajże do drugiej klasy technikum. Można powiedzieć, że od tego momentu zaczęła się już taka półzawodowa, bardziej wymagająca kariera sportowa.
Czyli wszystko zaczęło się w szkole i od SKS-ów?
Tak, dokładnie – tak jak mówiłem, jak u większości dzieciaków w tamtych czasach. Dziś to już raczej nierealne, bo SKS-y praktycznie nie funkcjonują. Niestety, z przykrością patrzę, że dzisiejsza młodzież nie ma takich możliwości, jakie my mieliśmy 50–60 lat temu. Nie było wtedy telefonów, komputerów, gier – ale też nie było zbyt dobrej infrastruktury sportowej. Pamiętam, że był tylko jeden tartan – na warszawskiej Skrze. Dziś w prawie każdym mieście, a nawet w mniejszych miejscowościach są tartanowe stadiony. Młodzież ma warunki, ale inne zainteresowania.
Dlaczego wybrał Pan akurat sprint? Czy próbował Pan innych konkurencji?
Szczerze mówiąc, nie próbowałem za wiele innych konkurencji. Raz wystartowałem w biegu przełajowym na 1500 metrów – zatrzymałem się w połowie dystansu. Wiedziałem już wtedy, że to nie dla mnie. W podstawówce, w Piastowie, mieliśmy dziedziniec, wokół którego było może ze 100 metrów – i tam zawsze wygrywałem z rówieśnikami. Pewnie dlatego trafiłem do sprintu. Próbowałem też skoku w dal – skakałem około 6 metrów, ale żeby coś osiągnąć, powinienem był skakać co najmniej o półtora metra dalej. Nie kręciło mnie to jednak. Piłka nożna? Piłka zawsze przelatywała mi między nogami, mimo że byłem szybki. Nadawałem się do ataku, ale to nie było to. Koszykówka? Tragedia – jeszcze trzeba było trafić do kosza... Więc zostało 100 metrów. Później doszedłem do wniosku, że 100 metrów jest lepsze niż 400 – krócej się człowiek męczy. Choć trening do sprintu był bardzo ciężki – wszystko na jednym wdechu, jak to się mówi. Moim idealnym dystansem było jednak 60 metrów – w hali. Byłem pięć razy halowym mistrzem Europy, biłem rekordy Europy i świata właśnie na tym dystansie. Hala miała tę zaletę, że panowały tam stałe warunki – a ja byłem zawodnikiem dość chimerycznym, podatnym na infekcje, szczególnie anginy.
A jak wyglądał Pana typowy dzień w szczytowej formie? Jak często Pan trenował?
W domu bywałem rzadko – 300 dni w roku spędzałem na obozach. Trzy treningi dziennie: rano rozruch, po śniadaniu dwugodzinny trening, po obiedzie kolejny. Po kolacji większość z nas nie miała już siły na nic – książka i spać. I tak dzień w dzień.
Nie miał Pan chwil zwątpienia? Myśli, żeby zrezygnować?
Nie. Głową do przodu. Marzenia o zawodach, sukcesach – to nas napędzało. Trzeba też pamiętać, że wtedy wyjazd zagraniczny to była ogromna przygoda. Dziś każdy może kupić wycieczkę, a wtedy – paszporty, wizy, polityka... Każdy wyjazd był frajdą i szansą na poznanie świata.
Co jeszcze było dla Pana motywacją?
Muzyka. Byłem fanem Led Zeppelin, Rolling Stonesów – takie półciężkie brzmienia. Na Zachodzie w sklepach muzycznych można było siąść, założyć słuchawki i słuchać godzinami. To była magia. W Polsce mieliśmy tylko kilka kanałów radiowych, cenzurę.
A rekord 9.99 na 100 metrów? To był najważniejszy moment w karierze?
Zdecydowanie. To było na memoriale Kusocińskiego w 1984 roku, na Skrze. Zegary pokazały 9.99, ale sędziowie – analizując zapis – uznali, że to 9.992. Zdecydowali się zaokrąglić do 10.00, żeby uniknąć ryzyka odrzucenia rekordu przez europejską federację. Kiedyś rozmawiałem z jednym z ich przedstawicieli – złapał się za głowę: „Jakbyście dali 9.99, to byśmy to uznali”. Ale było, minęło.
Nie udało się tego rekordu poprawić.
W 1985 była szansa na Pucharze Europy, ale warunki nie dopisały. Rok później – kontuzja. I tak się potoczyło. W sprincie nie da się wszystkiego przewidzieć – raz wiatr w plecy, raz pod wiatr, różne warunki... Ale ten bieg, ta forma na miesiąc przed Igrzyskami Olimpijskimi w Los Angeles – to było coś.
Igrzyska, na które Polska nie pojechała.
Tak. Pamiętam, przyjechał człowiek z ministerstwa. Byłem kapitanem reprezentacji. Poprosił mnie, żebym przekazał kolegom, że nie jedziemy. Staliśmy z walizkami pod Centralnym Ośrodkiem Sportu. Odmówiłem – nie po totrenowaliśmy cztery lata, żeby teraz to wszystko zaprzepaścić. Zadecydowano za nas. I tak się skończył ten olimpijski sen.
Rok 1984 – Los Angeles – to miał być Pana olimpijski moment. Zabrakło go przez politykę.
Niestety. Wtedy wszystko rozbijało się o zimną wojnę. Rosjanie zaatakowali Afganistan, więc w 1980 roku Amerykanie zbojkotowali igrzyska w Moskwie. A w 1984 – w ramach odwetu – państwa bloku wschodniego, w tym Polska, nie pojechały do Los Angeles. Totalna głupota. I akurat ja padłem ofiarą tych decyzji.
Nie po raz pierwszy, prawda?
Dokładnie. Już w 1976 w Montrealu Afryka się wycofała w geście sprzeciwu wobec udziału RPA. Potem w 1980 – Amerykanie przez Afganistan. W 1984 – nas nie było w USA. Co cztery lata coś.
Miał Pan jeszcze szansę na Seul?
Miałem, ale nie udało się uzyskać minimum. A nawet gdybym się zakwalifikował, to znowu nie było pewne, czy pojedziemy. Korea Południowa była poza tzw. „kopułą pekińską” – czyli poza strefą wpływów wschodnich – i znów były naciski polityczne.
Ale pojechaliśmy.
Całe szczęście. Pamiętam, jak ówczesny minister sportu, Aleksander Kwaśniewski, podpisał porozumienie w ostatnim momencie. Dzięki niemu jednak Polska wystąpiła. Gdyby nie on, mogło się skończyć kolejnym bojkotem.
Po ustanowieniu rekordu – czuł Pan presję? Ciężar oczekiwań?
Oczywiście. Początkowo działało to na mnie mobilizująco. Wiedziałem, że muszę utrzymać wysoki poziom, że wszyscy patrzą. Zresztą – zaraz po tym rekordzie udało mi się wygrać bieg z Carlem Lewisem i Benem Johnsonem. Obu pokonać w jednym wyścigu – tego nikt nie powtórzył.
Ale potem było trudniej?
Tak. Rekord padł, gdy miałem 28 lat. Sprinter w tym wieku już balansuje na granicy możliwości organizmu. Koło trzydziestki zaczyna się czuć upływ czasu – i to nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Młodsi nacierają, każdy chce cię pokonać, zdetronizować. To powoduje stres.
Pojawia się też strach?
Tak, przed kontuzjami. Młody człowiek jest trochę głupi – nie myśli o tym. Biega, skacze, ryzykuje. Ale z wiekiem stajesz się bardziej świadomy, ostrożny. A im więcej wiesz, tym więcej widzisz zagrożeń. Jak mówi przysłowie – im dalej w las, tym ciemniej.
Kogo uważał Pan za największego sportowego rywala w czasach swojej kariery?
Zdecydowanie Carla Lewisa. To był gwiazdor – absolutna ikona sprintu. Udało mi się go pokonać raz, w jednym biegu, co było ogromnym sukcesem, bo zazwyczaj to ja od niego „dostawałem baty”. Ale jeśli chodzi o resztę Amerykanów – tam już potrafiłem wygrać z każdym.
A w kraju?
W Polsce przez całą karierę nie miałem tak naprawdę rywala. Zdobyłem szesnaście, właściwie siedemnaście tytułów mistrza Polski w ciągu dziesięciu lat. Tu byłem nie do ruszenia.
A w Europie?
Tu najwięcej do powiedzenia mieli zawodnicy z NRD i Związku Radzieckiego. Ale oni byli zazwyczaj przygotowywani tylko pod jedną imprezę – mistrzostwa Europy, czy igrzyska – a potem znikali. Nie mieli regularności. Jedynym realnym rywalem, a zarazem przyjacielem, był Włoch Pietro Mennea. On miał rekord Europy – 10.01 – dopóki ja mu go nie odebrałem z czasem równym 10 sekund. Ale między nami zawsze była koleżeńska atmosfera.
Często się mówi, że sport to nie tylko wynik, ale też ludzie, atmosfera. Jak to wyglądało w Pana czasach?
Oj, mieliśmy świetną ekipę, swoją „rodzinę”. Ojcem chrzestnym, duszą towarzystwa był Władek Komar – barwna postać, która zawsze rozładowywała napięcia. Mieliśmy też królową – Irenę Szewińską.
No i ta słynna złota generacja...
Dokładnie. Wszoła, Kozakiewicz, Zdzisiek Hoffman, Boguś Mamiński, Bronek Malinowski, Tadek Ślusarski– to była prawdziwa paczka. Rywalizacja była, owszem, ale zdrowa.
Czyli w kraju polityki nie było, a za granicą? Była atmosfera zimnej wojny w sporcie?
Była, ale głównie przez częstotliwość spotkań. Najczęściej rywalizowaliśmy z NRD i ZSRR – i to byli nasi najwięksi przeciwnicy. Mieliśmy trójmecze: Polska–ZSRR–NRD i to one budowały największe emocje. Z Francuzami, Anglikami czy Włochami spotykaliśmy się rzadziej – może raz na dwa–trzy lata. Więc tam była bardziej koleżeńska atmosfera, przyjacielska.
Wspomniał Pan wcześniej o Waleriju Borzowie – byłym mistrzu olimpijskim z ZSRR.
Tak, Borzow był nie tylko rywalem, ale też przyjacielem. Miał klasę. Dużo się od niego nauczyłem – zwłaszcza na wspólnych obozach. Zresztą z Czechosłowacją też mieliśmy dobre relacje. Pamiętam Jarmilę Kratochvílovą – była bestią treningową. Gdy jechaliśmy razem na obóz, to ja robiłem może jedną dziesiątą tego, co ona. Potrafiła robić wyskoki z przysiadu ze 100 kg na sztandze, a ja się uginałem przy 20 kg. Była fenomenem.
A jak Pan widzi dzisiejszy sport? Czym różni się od tamtych czasów?
Zasadniczo wszystkim. Kiedyś trenowaliśmy w grupie – wspólne wyjazdy, wspólna motywacja, codzienny kontakt z ludźmi. Dziś? 80 proc. zawodników trenuje indywidualnie. Sam z trenerem, własny sztab, własna dieta, cisza. Taki zawodnik wyjeżdża na obóz na dwa, trzy miesiące i może zwariować. Wychodzi na trening sam, wraca sam, zamyka się w pokoju. Kiedyś było inaczej – na Kasprowy, Giewont – szliśmy całą ekipą, 15-20 osób, wesoło, z rozmowami, śmiechem. Dzisiaj to się zgubiło.
I może właśnie to jest przyczyną, że nie ma już tylu sukcesów?
Może tak. Może przez tę samotność, izolację, brak grupy – nie ma tej iskry, która kiedyś pchała nas do przodu. Ale to już inny świat. Inny sport.
Czy polska lekkoatletyka jest dziś na dobrej drodze, czy może znalazła się w ślepym zaułku?
To zależy, z jakiej perspektywy spojrzymy. Jeśli weźmiemy pod uwagę Igrzyska Olimpijskie w Tokio, można by odnieść wrażenie, że polska lekkoatletyka stała wtedy na bardzo wysokim poziomie. Tyle medali, znakomite występy – wyglądało to naprawdę imponująco. Ale jeśli popatrzymy na ostatnie Igrzyska w Paryżu, to sytuacja była zupełnie inna. Można powiedzieć, że byliśmy na samym dnie. To było zaledwie rok temu.
A czego możemy się spodziewać w tym roku?
Teraz mamy Mistrzostwa Świata w Tokio i wielu liczy na powtórkę sukcesów z igrzysk. Wszyscy zadowoleni, bo przecież „w Tokio zawsze nam dobrze idzie”. Ale ja mam co do tego duże wątpliwości. Mamy kilka gwiazd – Ewa Swoboda w sprincie, Natalia Kaczmarek- Bukowiecka 400m – ale techniczne konkurencje nam uciekły. Anita Włodarczyk, niestety, raczej nie ma już szans na medal. Fajdek – to już weteran. Nowicki? Ciężko będzie, bo wyrósł mu bardzo mocny konkurent z Kanady. A jeśli chodzi o skoki – wzwyż, w dal, o tyczce – to tam właściwie nie ma już nikogo.
Czyli brakuje zaplecza?
Dokładnie. W rzucie oszczepem jest jeszcze Maria Andrejczyk i paru chłopaków próbujących coś osiągnąć, ale to wszystko na przeciętnym poziomie. W dysku – Małachowski był ostatnim, który się liczył, teraz nie mamy nikogo. Biegi długodystansowe właściwie leżą. A sztafety? Nie można na nic budować sukcesu. To ruletka. W Tokio wygraliśmy 4x400 metrów w sztafecie mieszanej, ale w Paryżu nie weszliśmy nawet do finału.
Co mogło być przyczyną?
W Tokio Amerykanie odpuścili i to nam dało złoto. Teraz już tak łatwo nie będzie. Poza tym problem leży też w planowaniu. Eliminacje do mistrzostw świata rozgrywane 1 maja, gdy same mistrzostwa są we wrześniu? To dla mnie absurd. Takie decyzje pasują do systemu amerykańskiego, gdzie mają tysiące biegaczy na 400 metrów. U nas ciężko zebrać ósemkę, żeby wystawić pełną drużynę.
A jak ocenia Pan sztafety 4x100?
I męska, i żeńska są słabe. Chłopakom udało się dostać na mistrzostwa świata, ale to za mało. Jak to się mówi – z tego pieca chleba nie będzie. Brakuje nam szerokiego zaplecza i nowych nazwisk. Nie mamy na kim opierać reprezentacji.
Jaką radę mógłby Pan dać tym, którzy chcą iść w Pana ślady? Co by Pan poradził młodym sportowcom?
Młodym? Młodym przede wszystkim trzeba dać czas, żeby się pobawili sportem. Niech się zorientują, czy mają talent, czy jest w nich potencjał. Jak coś zacznie się z tego wyłaniać, wtedy można dać sobie trzy, cztery lata porządnego treningu. A jak po tym czasie dalej nie widać efektów, to nie kombinować, nie ciągnąć tego na siłę, tylko wrócić do nauki, wziąć się za jakąś konkretną pracę.
Gdyby mógł Pan cofnąć czas, czy coś zrobiłby Pan inaczej w swojej karierze?
Szczerze? Nic. Chciałbym być takim samym głupkiem, jakim byłem. (śmiech) Naprawdę, nie zmieniłbym niczego. Wielu mówi, że coś by poprawili, zmienili... Ale ja uważam, że robiłem to, co powinienem i jak najlepiej potrafiłem. Może tylko jednego żałuję — że bardziej nie zadbałem o zdrowie.
Zdrowie to podstawa, dziś sportowcy mają zupełnie inne warunki.
Dokładnie. Teraz są dietetycy, lekarze, fizjoterapeuci. Wtedy nie było nic. Był stan wojenny, wcześniej kartki. Jedliśmy to, co było w sklepie, jak żona coś zdobyła. Czasem znajoma pomogła załatwić kawałek mięsa, ale to było wszystko. Pamiętam zgrupowanie w stanie wojennym – przez trzy tygodnie codziennie jedliśmy na obiad udko kurczaka. I tak się człowiek cieszył, że coś w ogóle było.
A suplementacja, witaminy, regeneracja?
Nie było mowy. To był luksus, o którym nikt nawet nie myślał. Dziś to standard. Przez to może nie miałem wielu kontuzji, ale za to chorób trochę się zdarzyło. Zawsze jakaś angina, gorączka, a forma leciała w dół. Trzeba było zaczynać wszystko od nowa.
Czy metody treningowe były wtedy równie skuteczne?
Trudno powiedzieć. Może nie były nowoczesne, ale skuteczne na pewno. Nie mieliśmy super sprzętu, stymulatorów, elektrod czy analiz komputerowych. Była sztanga, piłka lekarska i ciężka praca. A mimo to, rekord z mojej konkurencji stoi już 41 lat. 9 czerwca stuknie mu kolejna rocznica. To chyba o czymś świadczy, prawda?
Dlaczego tak się dzieje? Brakuje talentów, motywacji, systemu?
Wszystkiego po trochu. Ale dużą rolę gra to, że młodzi ludzie, którzy mają potencjał fizyczny, idą do piłki nożnej. Tam są pieniądze, sława, zainteresowanie mediów. A na judo, lekkoatletykę czy inne dyscypliny często trafiają przypadkowo – bo mama zapisała, bo coś było blisko domu. I to widać. My od 30 lat prowadzimy „czwartki lekkoatletyczne” i widzimy, że każdy lepszy sprinter ucieka do piłki nożnej.
Czyli to nie tylko wina systemu sportowego, ale też mediów, które promują wybrane dyscypliny sportowe?
Oczywiście. Weźmy Przegląd Sportowy – tam co tydzień jest, ile Świątek zarobiła, ile zarobił Lewandowski. To działa na wyobraźnię. No właśnie. Weźmy Tomka Majewskiego – dwukrotny złoty medalista olimpijski w pchnięciu kulą. A miał stypendium 5 tysięcy złotych, podczas gdy zwykły pomocnik w Legii zarabiał 80 tysięcy. Teraz weźmy rodzica – jak ma wybrać, gdzie posłać dziecko? Bogatsi zapisują na tenis, na golfa. A ci z biedniejszych rodzin – liczą, że w piłce nożnej dziecko coś osiągnie. I nie ma co się dziwić.
A jak to było za Pana czasów?
Nas nikt nie prowadził za rękę. Rodzice nawet nie wiedzieli, że chodzę na treningi. Żyli swoim życiem –praca, dom, kościół. A ja się bawiłem w sport. Mojej mamie do głowy nie przyszło, żeby mnie zapisać nożną. Takie były czasy. Dzisiaj wszystko się zmienia, nie mamy na to wpływu. Ale wtedy sport był dla nas jedynym oknem na świat. I chyba dlatego właśnie tak mocno się w tym trzymaliśmy.
Rozmawiał: Kamil Staniszek
[ZT]106969[/ZT]
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz